Wszystko o niczym i nic o wszystkim. Czyli co się dzieje w duszy nihilisty.

I wszystko na nic,
Myślę, że zapomniałam,
Jak powinno brzmieć słowo "talent".

niedziela, 27 stycznia 2013

Inna

helowy obiekt co płonie
poniewiera światło
przez kraty oczu
do środka

energia nie płynie
przez ślepe neurony
skorodowały się
między myślą jednej galaktyki a drugiej

fotony oczekiwały światła
wewnątrz
pod powiekami



innej częstotliwości synaps
innego kosmosu myśli


miał tu być anioł
dusza-supernowa
lub choć labirynt
z kryształem-rozszczepieniem

światło szukało innego światła
anioł boga
pod drugą powieką
tam będzie

zassałam okiem iskrę
żeby utopić ją
w czarnej dziurze
mojego ja

piątek, 9 listopada 2012

Tytuł na końcu, inaczej zepsułby treść.

Pisk ten żałosny niósł więcej niż wrzask, bo pośród wielu rodzai krzyków - tych strachliwych, gniewnych, bezsilnych, przerażonych - każdy kończy się ciszą brzemienną, lub ciszą zmęczoną, lub nawet ciszą spokojną. Tak pamiętam te rzeczy sprzed eonów. Długo sobie je przypominałam. Sądzę, że jest ograniczone miejsce w duszy ludzkiej produkujące krzyk, a im szybciej się opróżnia w erupcji, tym dźwięk jest straszliwszy. Ten musiał być głośny, wiedziałam to, bo wwiercił się w membranę rzeczywistości i jeszcze niemal słyszałam jego echo. W skali zawodzeń, tych małych i tych agonalnych, jest też miejsce na krzyk milczenia. Może dlatego tak wyraźnie mnie doszedł - postradałam uszy gdzieś między razem tysięcznym, a dziesięciotysięcznym własnego wycia. Bez nich lepiej słyszę. Zdarzało się już wcześniej, że nie było takiego dźwięku, ani nawet gardła, ani niczego, co mogłoby zawodzenie istoty zmieścić w akordach. Wtedy spojrzałam na oczy, bo one czasami radzą sobie lepiej z krzyczeniem. Błyszczały wybałuszone i ślepe na świat. Oszacowałam czas przemiany, zakładania szwów. Usiadłam w kącie i czekałam przez milenium, może dwa. Później pojawił się pisk. Ciało istoty przypomniało sobie, że istnieje inny stan niż ten zawieszony w erupcji, co rozpleniła się jak zaraza na wszystko czym stworzenie było do tej pory. Ono wreszcie obudziło się, a ja zobaczyłam wewnątrz bliznę; rana zasklepiła się każdym akordem i wibracją lamentu. Pamiętałam jak to jest. Pomyślałam nawet przez chwilę o nostalgii. Zatęskniłam za bólem. Ono znów wydało pisk, jęk, rzężenie, nie ważne co. I tak było za późno. Ranę zadano, która pozostawiła stworzenie innym, bezpowrotnie. Ból uszlachetnia tylko bogów. Ludzie są za słabi. Tak pamiętam. Ciekawe czy ono też znajdzie swoje "ja". Kiedy się tworzyłam zapomniałam o nim. Ciekawe czy za milenium, może dwa, przypomnę sobie coś więcej. Jakąś drogę, cel. Tamten żałosny pisk niósł więcej niż krzyk, bo czekałam milenium lub dwa na brzmienie, które nie będzie krzykiem. Ja postradałam swój głos po dziesięciotysięcznym lamencie. Oczy też straciłam po dziesięciotysięcznej liczbie płaczów. Bez nich lepiej widzę. Pomogłam nowej istocie wstać i otrzepać skrzydła. Może przypomnę sobie, do czego służą. Za milenium, może dwa...
Tytuł - "To w krzyku rodzą się anioły."

niedziela, 9 września 2012

Bez pardonu.

Zapomnij stare wiersze i przemilczany czas,
To był wschód w płótnie, nad płótnem
Starego impresjonisty, może Moneta,
Na którego falach pływaliśmy od nocy do świtu.

Wtedy znudziła Ci się sielanka carpe diem,
Pognałaś za siłą, Zaratustrą, Nadczłowiekiem.
Zakochałaś się w ateizmie. Od - kochałaś w duszy,
Której istnienie było już zaledwie mitem. Marzeniem... ?

Czasem, ażeby zapełnić dziurę nihilizmu,
Puszczałaś słodkie oczko do Epikura,
Potem hedonizmu, i temu poniżej,
Bo zło nie ma dolnej granicy, tłumaczyłaś. 

"Z deszczy pod rynnę. Z rynny do szamba."
Wyrzuciłaś ostatnią działkę do ścieków.
Zechciałaś to opisać, bo to ważna chwila.
Rozum nad ciałem, duch nad materią...

Nawet się umyłaś, uczesałaś ośćmi ryby,
Pasma wanitatyzmu, pomalowałaś usta.
Uzbrojona w ból życia a la przejrzały Werter.
Pognałaś i zapukałaś do bram Edenu,

Pokonana człowieczeństwem. 


piątek, 1 czerwca 2012

Melodia

By chwilę pieścić myślą, w zakochaniu gorzkim,
Życzę sobie kanciastej przepaści cynicznej mądrości,

I wrzaskiem inteligencji aksjomatycznej aroganckim,
Wytańcz ze mną płacz dystansem (dysonansem) złości i przepaści.

Rzeczonej miłości, mowy niewielkości, porodem
Żartu, parodią wolności, poruszamy się tangiem,
Na okrągło, tak samo, gwałcąc swoją godność;
Spiralą;
kocham- nie kocham, nienawidzę- pragnę.
Wołam; rozszarpuj ale,
Nie zostawiaj.

Opcja wiecznego wczytywania.

Crescendo spojrzenia przez spojrzenie; wzroku cierpkiego przesilenie;
Toccata na dłoni, przez dłoń, od słów, do słów (twych snów); kochanie ciał.

I narkotycznie pełnych dusz- uzależnieni sobą, pod intermezzo orgazmu niemego narkozą.
Wariacje indywidualizmu- pomnożyć razy dwa (szept- to ekstazy gra)
i kulminacje zdusić w wargach skargą
Pod hipnozą.


Fale rozmnażają się od źródła...
Rozbijają się; krokiem od kroku, od środka do środka
Śpiewem imadła, miłością przepadła.
Melodia.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Odtrąceni.

Byliśmy tylko dla siebie. Nie pasowaliśmy oboje do świata pełnego maślanych oczu, idealnych, cukierkowych rodzin, tęczy, małych puchatych króliczków, i całego tego obrzydliwie zakłamanego tałatajstwa. Zostaliśmy wyklęci, wykluczeni ze świata, odrzuceni. I nic nas to nie obchodziło. Stworzyliśmy własny świat, więź wynikającą z podobieństw. Małe mroczne królestwo, w którym zrozumienie pełni i złożoności własnej duszy było najważniejsze.
Kiedyś byłam małą zagubioną istotką. Bałam się świata, tak jak mała pięciolatka boi się ciemnej i cichej piwnicy, do której musi wejść po zagubioną piłeczkę. Długo byłam sama w tej piwnicy. Tak długo, że jej mrok i brak jakiegokolwiek dźwięku, prócz mojego cichego, spłoszonego oddechu, stały się moją integralną częścią- wchłonęłam w siebie to przerażenie. Stałam się silna, lecz jednocześnie obłędnie słaba. Byłam inteligentną wariatką, znającą ból, lecz radzącą sobie ze wszystkim, tak, że niemal wydawałam się być normalna. Może tylko czasem spojrzenie nie było takie, jakie powinno. Może było zbyt świadome, lub chwilkami za bardzo chaotyczne. Czasem martwe, jakbym była tylko lalką lewitującą w obcym sobie świecie.
Tak samo fundamentalną częścią mnie było wieczne czekanie. Obserwowanie i poszukiwania kotwicy. Motywacji do dalszego życia. Rozrusznika. Kogoś kto potrzebowałby mnie by istnieć. Kogoś kto nadałby mi wartość.

*****
Rozdział pierwszy. Jej okiem.
SPOTKANIE - czyli jak można zbić z pantałyku każdego faceta.

Kiedy go pierwszy raz spotkałam był późny, chłodny wieczór. Wracałam do swojego pedantycznego i pustego domu. Czułam się okropnie brzydka i zagubiona. Było to tak dziwne z obiektywnego punktu widzenia, że miałam ochotę się śmiać. Istota mojego pokroju wyje? Doprawdy, nadaję się do cyrku. Płakałam, bo rzuciłam kolejnego z setki mężczyzn, którzy po prostu do mnie nie pasowali. Samotność i wyalienowanie uderzały w moją duszę niewidocznym batami. Nie żebym się zanosiła beczeniem, szłam tylko a łzy kapały, spływając cicho po bladych, gładkich policzkach. Pewnie rozmazał mi się cały makijaż. Miałam to gdzieś. Pozwalałam słonym kroplom płynąć, bo czyniły mnie silniejszą i spokojniejszą, uwalniając mnie od zbędnego nadmiaru hormonów. Nudziła mnie już cała ta sytuacja.
- Żałosne.- usłyszałam pogardliwość w tonie osoby rzucającej we mnie tym słowem.
Odwróciłam się, stał w cieniu opierając się o drzewo, może dlatego wcześniej go nie zauważyłam. Choć, nie wiedzieć czemu, to logiczne uzasadnienie intuicyjnie wydawało mi się być błędne.
W jednej chwili łzy zniknęły. Przetarłam wierzchem dłoni mokre i brudne od tuszu do rzęs policzki. Była mistrzynią nie tylko w płakaniu na życzenie, lecz też w powstrzymywaniu tego stanu.
- Doprawdy?- zaśmiałam się sarkastycznie, przez co pewnie wyglądałam na osobę niespełna rozumu.- Nie musisz mnie uświadamiać.
Był jak rasowy metalowiec- skórzany, czarny płaszcz, wysokie glany i trzy szpiczaste kolczyki w górnej części prawego ucha. To co jednak najbardziej zwróciło moją uwagę to blond włosy, ostrzyżone w niesymetryczną fryzurę, i bliznę w kąciku lewego oka, która była częściowo zasłonięta jednym nieco dłuższym pasmem grzywki. Na głowie miał rasowe czarne okulary przeciwsłoneczne. Jako, że nie miałam jakiegoś szczególnie wyrobionego wizerunku idealnego faceta, uderzył mnie jego styl. Minęło może kilka sekund, od końca mojej wypowiedzi, a już wyobrażałam sobie, jak zdzieram z niego ubranie. Nieźle, ale na razie nie miało to znaczenia, jako, że mnie nieco wkurzał wyrazem twarzy, z której biła wrogość i pogarda do mnie, jakbym mu coś zrobiła. Dziwiłam się, że jeszcze jakieś piętnaście sekund temu po prostu szłam i płakałam.
Zaczęłam zbliżać się do niego powolnym zmysłowym krokiem dziwki, kołysząc biodrami. Cieszyłam się, że mam na sobie to ubranie- krwistą króciutką sukienkę, czarne rajstopy i bardzo wysokie szpilki.
- Czemuż to zawdzięczam ci te słowa?- spytałam zaczepnie przeszywając go spojrzeniem.- Przejechałam ci kota, czy co?- ten żart zabrzmiał jak rzucone mu wyzwanie. Moje słowa ociekały zmysłowym jadem.
Patrzył na mnie inteligentnym, wszystkowiedzącym spojrzeniem, co zaczęło budzić we mnie agresje. Jakby przeszył moją strategię jednym rzutem oka. Pewnie widział we mnie teraz słabą kobietę, zagubioną sukę, która swoim seksapilem chce kontrolować sytuację. Uśmiechnęłam się półgębkiem, jeszcze się zdziwisz koleś. Mam w sobie aż za dużo mocy, twój pech, że o tym nie wiesz. Zmieniłam krok na normalny.
Chyba doszło do niego, że jednak nie jest według mnie takim cwaniakiem, na jakiego pozował. Miałam teraz pewnie minę drapieżnika, który zobaczył swoją ofiarę. Odbywała się między nami już teraz cicha wojna o dominację. Chciałam nad nim górować.
- Okej- powiedział.- To by było na tyle. Wybacz.
I odszedł. Tak po prostu. A ja stałam i patrzyłam. Kurwa, kurwa, kurwa. Ruszyłam automatycznie w stronę domu. Nie wiedziałam co się u licha stało. To było dziwne. Dziwne? Przez setki lat ludzkiej egzystencji, taka sytuacja przytrafił mi się pierwszy raz. Może dlatego, że rzadko mogłam znaleźć kogoś, kto byłby tak charyzmatyczny jak ja. Uśmiechnęłam się do siebie, bo dziś wieczorem przed snem będę miała o czym myśleć. Każda rzecz oddalająca od nudy była niesamowitym darem. Pomyślałam, że moje wieczne poszukiwania miłości są cholernie przesiąknięte tragizmem. Owszem szukałam innych demonów, ale nie znalazłam żadnego na tyle ludzkiego, by do mnie pasował. Ja znów byłam jedynie pół demonem, bastardem, więc też zwykli ludzie nie byli dla mnie odpowiedni. No i za grosz nie miałam zdolności wyczuwania mocy sobie podobnych, co utrudniało poszukiwania. Doszłam do bramy i przechodząc przez nią zauważyłam znajomą postać pod moimi drzwiami. Zapowiada się miły wieczór, chociażby z powodu pytań rodzących się w mojej głowie.

*****
Nadal rozdział pierwszy. Jego okiem, od początku.

SPOTKANIE – czyli, co mężczyzna powinien robić, a czego nie.

Wyczułem ją z daleka. Pachniała aż nadto wyraźnie aurą demonów. Postanowiłem poczekać, aż oddali się od zwykłych śmiertelników. Krwawa niezapominajka posmakuje dziś krwi skalanego, pomyślałem, czując pod palcami chłód stalowego sztyletu i inskrypcje przeciw mocy demonów wytopione na jej powierzchni. Czemu moja broń musi nosić nazwę jakiegoś głupiego kwiatka.
Byłem najlepszym łowcą od ostatniego stulecia, napędzany nienawiścią do skalanych, którzy zamordowali moją żonę i córeczkę. Po ich stracie przeszedłem bolesną transformację, wchłaniając w siebie krew tamtego śmiecia. Żyłem zemstą od ponad trzystu lat, od zabicia tego, którego soki życiowe dały mi moc i długowieczność. Pokonałem już dziesiątki demonów, za każdym razem pijąc krew pokonanych.
W pierwszej chwili pomyślałem, że się pomyliłem. Mogłem w końcu przejrzeć prawdziwą formę każdego przyszłego przeciwnika, tak by nie popełnić błędu. A teraz widziałem normalną kobietę. To musi być ona. Cicho zeskoczyłem z wysokości dziesięciu metrów, gdzie z drzewa obserwowałem otoczenie. Coś musiało być nie tak. Nie spotkałem jeszcze na tyle silnego przeciwnika, by umiał ukryć tak dobrze swoją prawdziwą formę. Zauważyłem, że ta skądinąd piękna, ciemnowłosa kobieta płakała. Płaczący demon? Nie mieściło mi się to w głowie. Wezbrała we mnie żółć i obrzydzenie, wyparłem wszystkie myśli o współczuciu, w końcu skalani pochłaniają dusze i życia ludzi dla przedłużenia własnej żałosnej egzystencji.
- Żałosne.- powiedziałem na głos, by zwrócić na siebie jej uwagę. Atakowanie od tyłu nie było w moim stylu.
Obróciła się w moją stronę. Miała oczy barwy bardzo ciemnego brązu. Połyskiwały od wytartych szybko łez. Widziałem jak zmienia swój wyraz twarzy z rozgoryczonego i smutnego na zdziwiony, a potem agresywny.
- Doprawdy?- powiedziała i zaśmiała się ironicznie tak, że włosy stanęły mi dęba. Wyglądała teraz jak zwyczajna kobieta, tyle, że przechodząca jakieś wewnętrzne katusze. Wywołało to we mnie wir nieznanych dotąd uczuć.- Nie musisz mnie uświadamiać.
Zaczęła iść w moją stronę wyuzdanym krokiem ulicznej kurewki. Nie wiedzieć czemu, nie przepełniło mnie to obrzydzeniem, lecz cichym na razie pożądaniem na widok jej krągłej figury i prowokacyjnego chodu. Uśmiechnęła się lekko, co świadczyło, że zna ból, nikt z łatwym życiem nie wie jak w takiej minie można zawrzeć tyle goryczy. Ostatnio ten rodzaj uśmiechu widziałem dzisiaj rano w lustrze. Jej twarz wyrażała teraz co najmniej złość, lecz ja zajrzałem głębiej i widziałem puste, smutne mimo wszystko oczy.
- Czemuż to zawdzięczam ci te słowa?- zapytała.- Przejechałam ci kota, czy co?- Czy to możliwe, czy ona naprawdę nie wyczuwała aury mojej siły? Albo to ignorowała i grała ze mną w jakąś chorą grę? Nie, chyba jednak nie poznała kim jestem.
Postanowiłem odejść żeby przyjrzeć się jej z daleka przez jakiś czas. Chyba miała naprawdę trudny dzień, jej uczucia mocno podsycały pełzające wokół niej smugi demonicznej aury. Z bezbrzeżnym zdumieniem uświadomiłem sobie, że nie potrafiłbym przebić jej splugawionego serca, i pochłonąć resztek jej siły wraz z krwią. Jej oczy były zbyt ludzkie.
- Okej, to by było na tyle, wybacz.- wyrzuciłem z siebie te słowa i odszedłem czym prędzej. Nie poczułem nawet najmniejszego uczucia niepokoju, kiedy odwróciłem się w jej stronę plecami.
Kiedy ruszyła w stronę swojego domu śledziłem ją. Wywołałem w niej chyba zagubienie, miała bardzo zamyślony wyraz twarzy. Chciałem dowiedzieć się o czym ktoś taki jak ona może myśleć. Uznałem, że większą szansę będę miał w bezpośredniej rozmowie, do której przynajmniej byłem teraz bardziej przygotowany, niż kwadrans wcześniej, kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem. Pogratulowałem sobie kolejnego nierozważnego ,,pójścia na żywioł''. Tyle, że nie mogłem się powstrzymać, nie wiedzieć czemu naprawdę miałem ochotę ją poznać. Nuda też potrafi dać człowiekowi w kość.
Zobaczyłem, że się zbliża. Czekałem na nią tuż obok wejścia do jej domu, znalezienie go było banalnie proste. Choć nie twierdziłem, że mądre.

*****
Rozdział drugi, z jej punktu widzenia.

INCYDENT – czyli do czego nie powinno dojść na pierwszej randce.

Zaniepokoiłam się. Czego ten facet może ode mnie chcieć? Czy to może jakiś psychopata? Otworzyłam furtkę, moje buty wydawały głośny chrzęst na żwirowanej dróżce. Podeszłam do mojego nachodźcy. Tym razem, będąc już spokojną, postanowiłam być w miarę możliwości miła.
- Zdaje mi się, że poznałam właśnie amatora- nachodźcę- powiedziałam.- I o ile nie masz wobec mnie złych intencji, możesz wejść na kawę. Zimno tu.- teatralnie objęłam się ramionami i zatrzęsłam.
Spojrzał na mnie zdziwiony moją bezpośredniością.
- O...kej?- odpowiedział.
Ruszyłam w stronę frontowych drzwi. Miałam nadzieję na mały romans, skoro napatoczył się już ktoś, kto zdawał się być interesujący. Uśmiechnęłam się pod nosem, miałam w końcu bardzo dużo czasu, by nauczyć się dobrego uwodzenia. O swoim bezpieczeństwie nawet nie pomyślałam, w końcu nie byłam zwyczajną kobietą. Odgarnęłam z twarzy włosy, które zwiał mi na nią wiatr. Uroczy nieznajomy nie mógł oderwać ode mnie wzroku. W sumie nie dziwiłam mu się, nawet jeśli nie należałam do jakiś niesamowitych piękności, nadrabiałam wszystko właśnie moimi włosami- kręconymi, ciemnymi puklami sięgającymi do pasa. Nawet jeśli dbanie o nie było uciążliwe, to czerpałam z nich takie profity, że nie było warto ich ścinać.
Klucz dźwięcznie zadzwonił w zetknięciu z zamkiem. Miałam nadzieję, że mój dom zrobi na nim wrażenie. Urządziłam go z wyczuciem i gustem, nieco może staroświeckim, ale pięknym. Otworzyłam przed nowo poznanym mężczyzną drzwi i wpuściłam go pierwszego do obszernego przedpokoju. Zaraz po wejściu zapaliłam światło i zamknęłam drzwi. Mój gość nie wiedział chyba gdzie podziać oczy. Uznanie chyba na razie wygrywało u niego z zawstydzeniem, które zwykle zawsze się czuje odwiedzając obce sobie miejsce. Podłoga była z bardzo ciemnego i wypastowanego na błysk brązowego drewna. Odbijały się w niej światła lampek i żyrandoli, a także odbłyski powstałe na powierzchni złotych dodatków, stojących na kilku antycznych szafkach. Nie było żadnego odgrodzenia od reszty pomieszczeń. Parter był cały otwarty, było stąd widać kamienny kominek, po prawej kuchnię odgrodzoną od salonu blatem ciemno czerwonych mebli. Naprzeciwko kominka stała skórzana czerwona sofa, a przed nią niski okrągły stolik ze szklanym blatem. Przed kominkiem miałam rozłożony miękki dywan imitujący skórę śnieżnej pantery. Naprzeciw wejścia, obok kominka stała moja pokaźnych rozmiarów biblioteczka.
Zdjęłam czarny, lekko połyskujący płaszczyk, ukazując krwistą sukienkę w całej okazałości. Chrząknęłam żeby zwrócić na siebie uwagę tego tajemniczego przystojniaka, i poprosiłam go o płaszcz i zdjęcie butów.
- Nie musisz mieć kapci, podłoga jest ogrzewana, i aż za czysta- zaśmiałam się i powiesiłam nasze wierzchnie rzeczy na pięknym wysokim stojącym wieszaku, wystylizowanym na konar drzewa z nagimi gałęziami. Zawsze przy znajomych śmiałam się, że mam w domu drzewo kurtkowe. Wskazałam też mu miejsce, gdzie ma zostawić buty. Zauważyłam, że pod skórzaną kurtką miał na sobie kremowy, cienki golf. Kiedy zobaczył, jakim wzrokiem na niego patrzę, zapadła między nami napięta cisza. Zdziwiłam się, bo już od dawna nikomu nie udało się wprowadzić mnie w stan zakłopotania, chyba nawet spłonęłam rumieńcem. Ruszyłam czym prędzej zaparzyć nam coś gorącego do spłukania zmarzniętego gardła..
- Możesz napalić w kominku, wszystko jest gotowe, wystarczy, że przyłożysz zapałkę. Co chcesz do picia?- zapytałam.
- Miętową herbatę, proszę.- podszedł do paleniska i nachylił się nad nim. Sięgnął po zapałki, leżące w małym koszyczku przy kominku. Obserwowałam go uważnie kątem oka, kiedy przygotowywałam nam picie. Wszystkie odgłosy towarzyszące naszemu krzątaniu się dochodziły do mnie jakby zwielokrotnione. Byłam podekscytowana, poznałam tego mężczyznę godzinę temu, a już wiedziałam, że ma silny charakter. Wokół niego unosiła się jakaś aura siły i bólu. Było to widać po jego sposobie poruszania się, intonacji, gdy coś mówił i spojrzeniu wyglądającym tak, jakby oczy jego właściciela widziały zbyt wiele, i zbyt wiele uroniły łez. Uśmiechnęłam się do siebie jak kotka, która właśnie napiła się śmietanki.
Na srebrnej tacy postawiłam dwie szare filiżanki z ciemnym płynem, cukierniczkę, łyżeczki i kilka kawałków czekoladowego ciasta, które upiekłam rano. Ruszyłam w stronę mojego kochanego stoliczka, który był drugą rzeczą u mnie przypominającą roślinę. Przez szklany blat widać było jedyną podpórkę- nogę, która wyglądała także na miniaturowe drzewo w zimie- nagie.
Mój gość ze znieruchomiałą twarzą wpatrywał się w płomienie powolnie pełgające po suchych szczapkach drewna.
Nagle obraz przed moimi oczami zafalował, wszystko zaczęło zatracać kontury. O nie, pomyślałam przerażona, nie teraz, błagam. Chyba powiedziałam to na głos, bo czułam bąbelki powietrza przechodzące przez moją tchawice. Zawładnął mną potworny głód, którego bynajmniej nie zaspokoiło by normalne pożywienie. Mroczna, żądna krwi część mojej duszy znów dochodziła do głosu. Wypuściłam z rąk tackę i ostatkiem sił złapałam za swoją bransoletkę i powiedziałam cicho jedno słowo, to najważniejsze, a potem potknęłam się i poczułam, jak się zapadam w sobie, jednocześnie widząc zbliżającą się gładkość podłogi.

*****
Rozdział drugi i trzeci z jego punktu widzenia.

II - INCYDENT – czyli jak nie rzucić się na kobietę przy pierwszej wizycie w jej domu.
III - NIEME POROZUMIENIE – czyli jak przyzwyczaić się do ,,kobiety wyzwolonej''.

Wyglądała na lekko zaniepokojoną, a także zaintrygowaną moją obecnością zaraz przy jej domu. Za to na pewno nie na przerażona, choć zapewne każda normalna kobieta by właśnie tak zareagowała. Byłem ciekaw jak mnie potraktuje.
- Zdaje mi się, że poznałam właśnie amatora- nachodźcę- powiedziała.- I o ile nie masz wobec mnie złych intencji, możesz wejść na kawę. Zimno tu.
Jej bezpośredniość mnie powaliła. Żadnego pytania w stylu ,,Czemu tu jesteś?'', ani nawet ,,Jak masz na imię?'', tylko zaproszenie kogoś, kto zapewne wygląda co najmniej podejrzanie, po tym jak poznało się go zaledwie niecałą godzinę wcześniej? Uświadomiłem sobie swoją głupotę- myślałem o niej jak o człowieku. Idiota.
- O... key?- moje przyjęcie zaproszenia wyglądało zapewne zabawnie. Teoretycznie to ona powinna stać teraz ze zgłupiałą miną. Ten napad kretynizmu widocznie nie minął, bo jak jakiś pacan podziwiałem jej piękne włosy, widoczne teraz dla mnie z bliska. Pachniały cytrusowym szamponem. Powinienem dać sobie po twarzy, ja się nią zachwycam? Demonem? Istotą splugawioną wiecznym grzechem pożerania ludzi?
Otworzyła przede mną drzwi. Myślałem, że jej dom będzie co najmniej podejrzany, pełen mroku, obdartych ścian, lub nawet zeschłej krwi na ścianach. Myślałem, że dzięki temu wnętrzu wreszcie znajdę w sobie siłę do zabicia jej, przekonanie, że spotkałem tylko nieco bardziej niż zwykle przebiegłego demona. A, gdy ta kobieta tylko zapaliła światła, znalazłem się w miejscu dorównującym elegancji pałacowi, lecz bardzo ciepłym. Widać też było pedanterię gospodyni i poczucie smaku. Zastanowiło mnie, skąd u niej to przesadne dbanie o porządek. Poczułem się jak jakiś pospolity włóczęga, bo sam miałem jedynie małe, zaniedbane mieszkanko w szemranej dzielnicy, o które nie dbałem, bo zemsta pochłonęła mnie do reszty. Służyło mi tylko do spania, każdą wolną chwilę poświęcałem na poszukiwania kolejnych wrogów. Poczułem na sobie jej wzrok, kiedy zdjąłem swój skórzany płaszcz. Nie wiedziałem jak zareagować, więc milczałem. Powiesiła nasze rzeczy na wieszaku i chciała, żebym napalił w kominku. Byłem niebotycznie zestresowany tą sytuacją- pierwszy raz nie wiedziałem jak mam się zachować. Starałem się wyglądać na spokojnego, ale jak można się relaksować w obecności nie tyle demona w przebraniu, co pięknej, acz bezpośredniej kobiety. Chyba coś jeszcze powiedziała, ale byłem tak skołowany, że nic nie słyszałem.
Zagapiłem się w płomienie, które zaczęły zajmować nowe obszary suchego drewna. Przypomniała mi się twarz żony, kiedy jeszcze żadne z nas nie wiedziało o istnieniu Splamionych. Zamiast żądzy zemsty, która powinna się pojawić, poczułem ogromny smutek, i jeszcze większą tęsknotę. I wstyd, bo spojrzałem na inną kobietę, widząc jej twarz. Odkąd straciłem dwie najważniejsze istoty mojego życia, mój wzrok prześlizgiwał się po wszystkich tylko w celu rozróżnienia, czy ten ktoś jest demonem, czy nie. Pewnie nawet bym nie zauważył, że ktoś ma dwa nosy lub zeza. Patrzyłem, będąc ślepym, jedynie w celu uniknięcia wątpliwie przyjemnej śmierci przez pożarcie, pochłonięcie, bądź rozmazanie po ścianie. Poczułem świeży aromat miętowej herbaty i ciasta. Kiedy już miałem odezwać się do tej kobiety, zobaczyłem kątem oka, jak ta zastyga w bezruchu i wypuszcza z rąk tacę.
- O nie, nie teraz, błagam.- usłyszałem bardzo ciche dźwięki dochodzące spoza jej rozchylonych warg. Miałby w sobie niepojętą dla mnie ilość uczucia, błagania, i zrezygnowania, jakby zbyt często musiała je wypowiadać. Potem wymruczała jakieś niezrozumiałe dla mnie słowo i upadła.
Wyćwiczonym ruchem pochwyciłem broń i w ostatniej chwili powstrzymałem się od zadania jej decydującego ciosu. Leżała teraz bezbronna, a chmury ciemnej aury tworzyły wokół jej bezwładnej postaci istny huragan. Zastygła w pół ruchu, jakby ktoś zamienił ją w posąg. Oczy pochłonęła czerń. Doszło do mnie, że to jej prawdziwe oblicze, to, które jest zdolne pochłaniać dusze śmiertelników. W jej wnętrzu musiała się teraz odbywać istna gehenna. Zrozumiałem, że z jakiegoś powodu mi jej żal.
Stan ten trwał jakieś dwie godziny, podczas których nie spuszczałem jej z oczu. Następnie odrętwienie minęło, a ona obudziła się z transu. Wyglądała jakby była bardzo chora. Piękne włosy oblepiały jej spoconą twarz, oddech miała przyśpieszony, a źrenice rozszerzone. Poruszała się ostrożnie, jakby wszystko ją bolało. Pocieszającą rzeczą było, że jej demoniczna aura uspokoiła się, prawie zniknęła. Pomyślałem jednak, że chyba nie na długo. Nie spodziewałem się by była zdolna robić teraz cokolwiek, ona jednak z zadziwiającą lekkością wstała i ruszyła do kuchni po ściereczkę i miotełkę. Podniosła tackę, pozamiatała stłuczone filiżanki i wytarła starannie podłogę. Ciasto zniknęło w koszu na śmieci. Na twarzy miała maskę obojętności, a spojrzenie pozornie spokojne. Cisza wisiała między nami jak ciemny welon tkaniny. Chciałem ją zapytać, co się stało, mimo że sam domyślałem się chyba zbyt wiele. Założyłem, że gdyby nie jej gest dotknięcia bransoletki na lewej ręce, rzuciłaby się na mnie. Jak w jakimś okrutnym transie przesiąkniętym świadomością własnej tajemnicy i niemożności opowiedzenia o tym komukolwiek, znów ruszyła do kuchni. Tym razem zamiast wytwornej porcelany wyjęła z szafki duży, mocno sfatygowany kubek i drugi, nieco mniejszy. Zrobiła mi kawę, sobie zaś wlała do większego kubka jakiś napój z lodówki. Zrobiła kanapki. Prozaiczność tych czynności działa na nią wyraźnie kojąco. Podchodząc do stolika przy którym siedziałem na sofie jej mina z nieprzeniknionej zrobiła się zrezygnowana i smutna. Nijak nie skomentowała sztyletu, który nadal trzymałem w prawej ręce. Zapomniałem go schować, a pewnie nawet gdybym wcześniej to sobie uświadomił, wolałbym go nie ukrywać. Postawiła tackę na stoliku.
- Zaraz wrócę.- oznajmiła cicho i poszła na górę, skąd po kilku minutach usłyszałem szum wody z prysznica. Po kwadransie zeszła na dół w samym tylko puchatym szlafroku z dużym białym ręcznikiem na głowie. W ręce miała szczotkę do włosów. Pachniała rozgrzaniem i gorącą wodą. Zdziwiła mnie jej naturalność, przynajmniej w tej właśnie chwili. Mimo braku makijażu i stylowego ubrania wyglądała pięknie. Usiadła po turecku, szczelnie się otulając miękkim materiałem na drugim końcu sofy i z westchnieniem podniosła do ust duży kubek. Skrzywiła się po przełknięciu pierwszego łyczka.
- Nie muszę ci chyba tłumaczyć kim jestem?- zapytała posyłając wymowne spojrzenie w kierunku mojej broni.
- Nie.- oznajmiłem spokojnie.
- Jedno dobre- powiedziała z małą nutką cynizmu w głosie, w którym resztę miejsca zajmowało zmęczenie. Znów westchnęła.- Wybacz mi ten mały pokaz, po jakimś czasie głód jest zbyt duży, bym mogła go kontrolować.- oznajmiła szczerze, tak po prostu. Sięgnęła po kanapkę, którą zaczęła szybko jeść. Widocznie nie tylko jej demoniczna strona była teraz spragniona pokarmu, pomyślałem z sarkazmem. Wyglądałem zapewne na równie zmęczonego, co ona. Nie spodziewałem się dnia pełnego tak osobliwych zdarzeń. Jeszcze mocniej ścisnąłem moją Krwawą Niezapominajkę, choć nie miałem zamiaru jej atakować. Nie zadecydowałem jeszcze jak mam rozstrzygnąć tę sprawę. Trudno mi było to przyznać, ale fascynowała mnie ta kobieta, nawet mimo tego, że prawie się na mnie rzuciła.
- Co pijesz?- zapytałem.
Skrzywiła się.
- Lepiej żebyś nie wiedział.- przewróciła oczami. Zrobiłem groźną minę, spiąłem się.- Spokojnie.- powiedziała porozumiewawczo.- Żartowałam.- pokazała język.- To tylko wybitnie gorzki napar z ziół na wzmocnienie. Chcesz spróbować?- Roześmiała się z mojej miny. Nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać kogoś, kto bez spostrzeżenia raz za razem zbijał mnie z pantałyku. A przecież ledwie się poznaliśmy. Uświadomiłem sobie że nawet nie znam jej imienia.
Chrząknąłem, by ukryć zakłopotanie.
- Jak masz na imię?- zapytałem, i pomyślałem, że gdyby ta scena miała własnego narratora, ten zapewne stwierdziłby, że to rozmowa żywcem wyjęta z komedii o dwóch skretyniałych nastolatkach. A potem znów spojrzałem z boku na swoją wypowiedź i zdziwiło mnie, że byłem zdolny w jakikolwiek sposób skomentować moje położenie, że zachowałem się jak zwykły człowiek, nie jak samotnik, którym z wyboru byłem przez trzy wieki, do tego zanurzonym w marazmie własnego bólu. Do tej pory zapomniałem już prawie jak to jest być człowiekiem. Byłem tylko maszyną do zabijania, a najczęstsze myśli jakie mi przychodziły do głowy dotyczyły jedynie sposobu zabijania i strategii.
- Anastazja, dla znajomych Nastka.- powiedziała z uśmiechem. Niesamowite, ze przy kimś takim jak ja potrafiła nie okazywać strachu. Ba! Zapewne nawet go nie czuła.
- Dawid.- przedstawiłem się. A sytuacja nadal wydawała mi się irracjonalna. I ona o tym dobrze wiedziała. Zdradzało ją rozbawienie w połyskujących oczach.

*****
Rozdział trzeci. Jej wzrokiem.

NIEME POROZUMIENIE – czyli co robić, żeby poprawić atmosferę

Wisiałam zawieszona w próżni, choć wiedziałam, że moje ciało leży jedynie cicho, acz zapewne nienaturalnie i groteskowo wygięte. Czułam ogromną potrzebę, rządzę ruchu, ataku, aż wreszcie smaku śmiertelnej duszy. Na szczęście z biegiem wielu lat nauczyłam się patrzeć na to obezwładniające zmysły pragnienie z boku. Ścierały się we mnie atawistyczny instynkt demona i moja ludzka część. Za czarnymi teraz oczyma wierzgał we mnie i krzyczał zwierzęcy głód, a człowieczeństwo płakało. Cierpiałam tak już setki lat, ale nie potrafiłam zrezygnować ze swojego życia, mimo wszystko. Wiedziałam ile jeszcze czasu będę w torturach leżała nieruchomo. Pozostało mi jedynie w tym rozdarciu odmierzać sekundy pojemne jakby mieściły w sobie małe galaktyki. Gdzieś głęboko obudziło się zastanowienie jak na moje zachowanie zareagował świeżo złowiony mężczyzna. Słowo złowiony oczywiście było niezamierzone.
Po kolejnym trylionie lat setnych części sekundy uświadomiłam sobie, że niedługo koszmar dobiegnie końca. Chwilę potem niewidzialne okowy zniknęły, i odzyskałam panowanie nad ciałem. Jak zwykle byłam bardzo wyczerpana, wyglądałam zapewne okropnie. Cała skóra świerzbiła przez oblewający mnie pot, z włosów mogłabym zapewne wycisnąć jakąś małą rzekę. Zamrugałam i spojrzałam przelotnie na siedzącego przy mnie mężczyznę. Zamarłam na ułamek sekundy, kiedy zauważyłam broń w jego ręce, którą kurczowo ściskał. Łowca! Mogłam się domyślić. Jakoś. Moje ciało było zbyt zmęczone by wytworzyć choć gram adrenaliny, więc nie odczuwałam niczego podobnego do strachu. Na szczęście nie byłam na tyle zmęczona, by przestać używać komórek mózgowych. Opanowałam się, skoro nie zabił mnie wcześniej, zapewne nie zrobi tego teraz. I tak miał sporo szczęścia, że to ja się na niego nie rzuciłam, ale widocznie jakoś to przetrawił. Przypomniałam sobie o tacce, którą wypuściłam z dłoni. Wzięłam się za sprzątanie, kontrolowanie mojego ciała nawet przy dużym stopniu zmęczenia było już teraz, po latach poznawania swoich możliwości, dla mnie błahostką. Czułam się jak manekin, kiedy powędrowałam do kuchni po swoją ziołową herbatkę. Poczułam się nieco zdradzona zachowaniem mojego gościa, bo okazało się, że byłam dla niego tylko kimś do zlikwidowania. Widocznie stulecia życia nie oduczyły mnie wrodzonej naiwności, skwitowałam w myślach. No trudno, gościnność przede wszystkim. Mój kubek na napar z koreańskiego białego Żeń-szenia prawie mi wypadł z rąk. Chyba byłam w lekkim szoku, w końcu okazało się, że ktoś na kogo mam chrapkę, jest z definicji moim śmiertelnym wrogiem, ale z drugiej strony przecież mnie nie zabił, prawda? Powinnam to chyba docenić, na pewno znajdzie się we mnie odrobina wisielczego humoru, haha. Zrobiłam kanapki i nowy napój dla gościa. Tym razem bez niepotrzebnych stacji po drodze udało mi się wszystko donieść do stolika.
- Zaraz wracam- powiedziałam cichutko, i nie czekając na reakcję ,,towarzysza'' poszłam na górę wziąć prysznic. Gorące strugi wody zmywały z mojego ciała słony pot. Rozpłakałam się. Sama nie wiem czemu. Może w końcu powinnam dać się zabić, skoro nie mogę żyć normalnie, wiecznie będąc samotną. A pierwszy facet, który od stu lat najbardziej mnie zainteresował, okazał się Łowcą Splamionych. Cudownie. Skoro tak, to to, czy będę zachowywała się jak dusza zapragnie nie powinno mieć znaczenia. Zeszłam na dół jedynie w miękkim szlafroku. A nuż może będzie miał na mnie taką ochotę, że nie będzie chciał mnie zabić? Jasne... Siedział spięty na sofie, mocno ściskając swoją broń. W sumie nawet ładny sztylecik, z wyrytymi symbolami; Koło Ashi, pierwszej łowczyni, które wyglądało jak słońce z otwartym okiem w środku i kilka mniej ważnych anty demonicznych znaków. Mogłam się założyć, że w tym cacuszku było też sporo magii, szkoda tylko, że nie potrafiłam tego zobaczyć. Na fragmencie wystającej między palcami rękojeści zobaczyłam fragment wytopionej korony jakiegoś kwiatu. Usiadłam ciężko, wzięłam łyk napoju i poczułam w ustach jego okropny smak, mimowolnie się skrzywiłam.
- Nie muszę ci chyba tłumaczyć kim jestem?
- Nie.
- Jedno dobre.- sarkastyczny ton zapewne nie uszedł jego uwadze. A skoro postanowiłam robić z tą sytuacją co mi się żywnie podoba, to mogę od razu rzucić go na głębiny.- Wybacz mi ten mały pokaz, po jakimś czasie głód jest zbyt duży, bym mogła go kontrolować.- po czym tak po prostu zaczęłam jeść kanapki. Smakowały jakbym żuła tekturę. Ech, co mi tam, najwyżej mnie zabije, zanim zdążę mrugnąć. Musi być dobrym łowcą, skoro jeszcze żyje. Pytanie tylko jak takie życie odbiło się na jego duszy.
- Co pijesz?- usłyszałam jego pytanie. W ułamku sekundy uświadomiłam sobie, że skoro po ostatnim zdaniu się na mnie nie rzucił, to nie zamierza mnie jeszcze zabić. Tylko Bóg, jeśli mogę się tak wyrazić jako pół demon, wiedział, że świadomość tego, że jestem teraz ,,bezpieczna'' nie wpłynęła na mnie kojąco... Wręcz przeciwnie. Byłam już taka zmęczona... Może jednak to życie za bardzo mnie męczy?
- Lepiej żebyś nie wiedział.- moje oczy samoczynnie w geście kpiny wywróciły się.- Żartowałam- powiedziałam kiedy zobaczyłam jego minę. Pewnie sądził, że piję krew, uwierzylibyście? Śmiechu warte. Serio, nawet mnie to rozbawiło, aż tak, że pokazałam mu język.- To tylko wybitnie gorzki napar z ziół na wzmocnienie, chcesz spróbować?- Nie, teraz to jego mina prawie rozłożyła mnie na łopatki. Gdybym lepiej się czuła pewniej już bym się tarzała po podłodze. Nie ma to jak poczucie humoru u nieśmiertelnego, albo prawie-nieśmiertelnego, albo już-nie-całkiem-śmiertelnego. Haha.
- Jak masz na imię?- chrząknął z zażenowaniem. Pewnie dopiero do niego doszło, że mnie o to jeszcze nie zapytał. W końcu już wiele razem przeszliśmy, jasne.
- Anastazja, dla znajomych Nastka.- nawet się do niego uśmiechnęłam. Nie wiedział tylko, że mam dwa imiona. Cóż- zmierzyłam go wzrokiem- może się dowie. Jakoś tak nawet poprawił mi się nastrój.
-Dawid.- przedstawił się, a ja uległam wrażeniu jakby czytał mi w myślach. Nawet, chyba całkiem mimochodem, nie tyle się uśmiechnął, co rozluźnił mięśnie żuchwy.

sobota, 14 kwietnia 2012

Księżyć w tafli oczu.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to doskonały artyzm mokrych głęboko czarnych pasm długich włosów zmieszanych w ciemnych falach z falami zieleni traw. Później wargi, rozchylone, poruszające się jak motyle skrzydła targane lekkim zefirkiem; drżały. Spływające diamenty kropel dżdżystego deszczyku, chłodnego po dniu parzącego słońca, okalały i tańczyły na bladej, przeraźliwie wręcz jasnej skórze mężczyzny. Między zajmującymi uszy głośnymi tonami szemrzącego dźwięku deszczu chrapliwy oddech, jak po karkołomnym wysiłku. I krew pokrywająca całe ciało, zlepiająca strzępki czarnej koszuli, rozmywana przez wilgoć padającą z nieba, która odkrywała tą deszczową ablucją niezliczone rany i zsinienia, zarówno świeże, żywo- czerwone, jak i starsze błyszczące perłowym różem blizny.
Deszcz zaczął go wybudzać; oddech przyśpieszył wyzwalając cichy jęk. Dłonie zacisnęły się w pięści łapiąc mokrą, czarną ziemię, trawę i liście.
Postać otworzyła z wysiłkiem oczy, a ja sama stanęłam zahipnotyzowana, wpatrując się w ich kolor. Pierwsze słowo, które mi się nasunęło- księżycowy. Mrugnęłam mocno zaciskając powieki, a kiedy na powrót pozwoliłam swojemu wzrokowi zadziałać ten srebrzysty kolor stał się po prostu niesamowicie jasnym odcieniem szarości. Tak niesamowitym, że zdawałoby się, iż ludzie nie mogą go posiadać, a posiadając go stają się nieludzcy, dziwnie obcy. 
- Odejdź.- powiedział cicho. Powinien prosić o pomoc, a nie odganiać mnie.
Pochyliłam się nad mężczyzną.
- Trzeba cię zawieść do szpitala. Jesteś ranny.- powiedziałam spokojnym tonem, jakbym chciała uspokoić dzikie zwierzę. Wcześniej często zdarzało mi się go używać, więc nie wydawał się być sztuczny.
Wyciągnęłam ręce chcąc przerzucić sobie smukłe męskie ciało przez ramię.
- Nie dotykaj!- krzyknął. Odskoczyłam przerażona, bo wcześniej jego głos był ledwie szeptem i dowodem wyczerpania, a teraz zabrzmiał donośnie i nieludzko od zawartych w nim uczuć. Mogłam rozpoznać większość- wstyd, ból, panika zmieszana ze strachem, pogarda do własnej osoby. Ale była w nim też ulga, jakby właśnie spotkało go coś niesamowicie dobrego.
- Nie zostawię cię tu żebyś zdechł jak pies. Zachowuj się.- powiedziałam szorstko.
Chwyciłam go za rękę, by przerzucić go przez ramię i przenieść przez las do domu.
Kiedy poczułam chłód jego skóry wszystko się zatrzymało...

Byłem jednocześnie rozrywany i zgniatany, choć moje ciało pozostało nietknięte. Coś, co było we mnie urosło i eksplodowało korowodem elektrycznych kawałków jasnych ostrzy i bólu. Coś, co chciało upajać się mordowaniem i śmiać z rozgniatanych robaczków ludzkich żyć. Spokojne złote wnętrze, zwykle ciche i pogodzone z losem, zostało pochłonięte przez tajfun i krzyk na granicy rozkoszy. Wreszcie! Wolność nie była tylko frazesem, stała się mieszaniną wyzwolonego pożądania, bólu, pasji, instynktu, mroku, nieujętej w ryzy energii, zapachu ozonu i zezwierzęcenia. Czymś co czuło oczami, wąchało całym ciałem i oddychało strachem. I nie było w tym ani krzty rozsądku, niczego logicznego i nazwanego. Nie mam imienia. Nie mam imienia. Nie mam imienia.

Odskoczyłam jak rażona prądem. Przez chwilę byłam leżącym obok mnie w mokrej ziemi mężczyzną. Czy on był człowiekiem? Jak on mógł być człowiekiem czując to co wtedy? Chyba jednak był. Przez minutę unosiłam głowę do góry chłonąć przez skórę chłodną wilgoć deszczyku. Ręka bolała jak po silnym kopnięciu prądem. Odizolowałam się i przestałam myśleć o czymkolwiek. Kilka sekund i doszłam do siebie.
Wstałam i zdjęłam z siebie obszerny stary płaszcz. Rzuciłam go na lezącą postać, która wpatrywała się w moje poczynania ze zdziwieniem. Owinęłam wychłodzone ciało nie dotykając skóry. Jako, że dzień już prawie wygasł zastąpiony wieczornym mrokiem musiałam wybrać dłuższą drogę przez leśny teren, żeby nie natknąć się po drodze na dziki czy wilki. Zapach ludzi na piaszczystych ścieżkach zniechęcał zwykle dziką zwierzynę, która nie lubiła sobie komplikować życia niepożądanymi spotkaniami z człowieczymi postaciami. Zmartwił mnie jednak zapach krwi, który mógł okazać się wabikiem dla wygłodzonych mieszkańców lasu. Miałam nadzieję, że płaszcz nie przepuści zbyt wiele aromatu na zewnątrz. Sprawnym i silnym ruchem przerzuciłam sobie ciało mężczyzny przez ramię i ruszyłam w drogę rozbryzgując brudnymi, starymi kamaszami błoto i zostawiając głębsze ślady w leśnej ściółce. Postać nic nie mówiła wisząc bezwiednie jak worek ziarna. Krzyk musiał odebrać mu resztki sił. Miałam nadzieję, że moich mi wystarcza na doniesienie go do celu. Nie był zbyt ciężki, ale wciąż pozostawał mężczyzną, a ci zwykle swoje ważą.
Godzinę później przeszłam resztkami sił przez furtkę i warzywny ogródek do drzwi swojej chaty. Popchnęłam je wolnym ramieniem i przez sień przeszłam do izby, rzucając bezceremonialnie mężczyznę na tapczan przy piecu. Odetchnęłam z ulgą i rozciągnęłam zesztywniałe i obolałe mięśnie. Jutro będę miała zakwasy. Sztywno zdjęłam buty i niezainteresowana na razie cichym tobołem moczącym łóżko, rozebrałam się do naga i ruszyłam do łazienki omijając po drodze ślady błota. Wzięłam szybki zimny prysznic i cała mokra przeszłam przez kuchnię do drzwi mojej sypialni. Czułam na sobie wzrok uratowanego osobnika.
- Zaraz się tobą zajmę.- oznajmiłam chłodno i przeszłam do pomieszczenia obok, wkładając na siebie zwykłą szarą koszulkę i granatowe spodenki z piżamy.
Zostawiłam mokre strąki długich włosów luźno spływające po plecach, żeby wyschły. Koszulka przykleiła się do skóry od wilgoci. To nic, zaraz wyschnie. Przeszłam z powrotem do kuchni i włączyłam kuchenkę, żeby podgrzać resztę dzisiejszego żuru z obiadu i pozbierałam moje ubrania z podłogi żeby wrzucić je do kosza na brudy. Wymyłam mopem brudną sień i odłożyłam go z powrotem do składzika pod schodami strychu. Weszłam po stromych trzeszczących schodach i po uniesieniu klapy ruszyłam do starego łóżka, by przygotować je dla gościa. Kiedy zeszłam na dół zupa już była gorąca. Wlałam ja do miski i odstawiłam na stół, żeby odrobinę przestygła.
Podeszłam do zawiniętej w płaszcz postaci i zobaczyłam, że mężczyzna się we mnie wpatruje.
- Nakarmię cię teraz, więc za łaską bądź spokojny.- udręczony kiwnął głową a ja uniosłam go nie dotykając skóry i oparłam jego plecy o wysoki podłokietnik.- Jeśli nie lubisz żuru, to masz pecha i musisz przecierpieć.- powiedziałam i stawiając obok tapczanu wysłużone krzesło usadowiłam się na nim z miską w ręce i zaczęłam go karmić.
Jadł łapczywie i z chęcią gorący posiłek przez głód w ogóle niespeszony faktem bycia karmionym. Jeśli ma apetyt to nie jest aż tak źle, wyliże się. Co chwilę mimo wszystko między kolejnymi kęsami krzywił się z bólu. Zaraz zobaczymy jakimi obrażeniami będę musiała się zająć. Kiedy skończył jeść usiadłam obok i pochyliłam się w jego stronę.
- Nie będę mogła się dobrze tobą zająć jeśli nie będę umiała dotknąć twojej skóry. Sprawdzę, czy tamto coś się powtórzy, a jeśli się to stanie będzie trzeba pokombinować.- mój własny głos brzmiał dla mnie obco, bo był rzadko używany.
Zdarzało mi się co prawda często śpiewać, ale od jakiegoś tygodnia byłam tym znudzona, więc siedziałam cicho. Bez zawahania szybkim ruchem przyłożyłam dłoń do jego policzka. Nic się nie stało. Jego skóra była miękka i pozbawiona zarostu, zdawało mi się nawet, że nigdy nie dotknęła jej golarka. Oczy lśniły srebrzysto pod czernią brwi i za długich włosów. Wstałam i poszłam do łazienki. Wróciłam chwilę później z dużą misą wypełnioną gorącą wodą i małym ręcznikiem. Podeszłam do mężczyzny i odwinęłam z niego mój płaszcz, cały ubrudzony krwią i błotem. Westchnęłam, bo przez błoto nie mogłam wrzucić go od razu do pralki.
Zwinnymi ruchami, systematycznie zaczęłam zdejmować z mężczyzny resztki zakrwawionej koszuli. Rany nie były zbyt poważne, można je było nazwać po prostu głębokimi zadrapaniami. Po niektórych mogły zostać niewielkie blizny.
- Jak masz na imię?- zapytałam zachrypnięta, przemywając delikatnie wodą jego rany, zmywając z jego torsu krew.
Nadal nie odpowiadał. Westchnęłam cicho i metodycznie poczęłam zmywać z niego brud, liście i krew. Miałam cichą nadzieję usłyszeć znów jego głos. Jak mógłby brzmieć ton osoby obdarzonej takimi oczami? Kiedy ten jeden raz przemówił, był to jedynie szept, lub równie nic-nie- mówiący krzyk...

<cd. nastąpi>


Akademia Graveshine.

<Początek>

Wzrastająca noc była ekskluzywną przykrywką dla stworów zwanych ludźmi. A byli oni ludźmi ponad ludźmi; tworami wzniosłymi, niemalże boskimi. Mrok wypełzającej nocy pogłębiał jedynie koślawe deformacje przystojnych i pięknych twarzy zmywając z nich maski człowieczeństwa. A oblicza te groteskowymi się stały w swym pięknie i tańcu pokaleczonych żądzami dusz. Arystokratycznymi ruchami wypielęgnowanych dłoni w aksamitnych rękawiczkach sączyli wino spoglądając z kontentacją na plebs.
Młodzieniec pomyślał wpierw- ,,Śmierć ma ręce odziane w takie właśnie rękawiczki”. I pomyślał to z żalem, bo będzie straconym już niedługo. Lecz pomyślał też z miłą satysfakcją, że on swe rękawiczki spalił tak dawno temu, a ich popioły stygnąc rozbudziły żar prawdziwy, by żyć dla ludzi. I przypomniał sobie jak pierwszy raz, brudny, obdarty i sponiewierany ich zemstą poczuł w sobie ponownie śpiew własnej duszy. I radość go opanowała, nie biała lecz szara, kiedy z uczuciem spełnienia zimnej wendetty wiedział, że ich Śmierć tak piękna nie spotka. Wzniosłe skrzydła aniołów niebiańskich nie porwą ich dusz ku Bogu, gdyż te już dawno zgniły.
I na tym wyznaczonym do pokazu skrawku marmurowej podłogi poczuł się piękniejszy, odziany swą nagością i posoką własną obmyty, niźli demony skupiające się nad nim z chorym błyskiem w oku prezentujące stroje przecudowne, kolorowe, pozłacane, które same w sobie dziełami sztuki były.
I uświadomił sobie, że ichnie łańcuchy żelazne, w które zakuli jego ręce i nogi już go nie więżą. I spojrzał na ich teatr zagubionych żądz i uśmiechnął się.
A dłoń odziana w rękawiczkę znak dała, by wyrok wykonano.
I kat, pierw znak krzyża czyniąc, czarne swe oblicze zwrócił w jego stronę.
Prze chwilę poczuł metalowy chłód, który głowę jego od tułowia oddzielił. A powieki jego mrugnęły zasłaniając spokojne oczy.


Debora znalazła to opowiadanie w półce swojej akademickiej ławki. Chwilę po rozpoczęciu pierwszych lekcji porannych zajęć Akademii Graveshine jej świat się rozpłynął. Została na chwilę porwana przez słowa odznaczające się czernią od bieli papieru. Gdy wróciła myślami do sali wykładowej przywołana do porządku surowym głosem nauczyciela, który z żarliwością świeżo upieczonego wykładowcy opowiadał o topografii Azji, zwróciła zamyśloną twarz ku oknu przy którym siedziała i lekko się uśmiechnęła. Podparła ręką policzek na chwilę objęła zanudzonym spojrzeniem setki odcieni zieleni powstałe dzięki promieniom słońca prześwitującym przez liście drzew otaczających mały skwer. Chwyciła długopis i przez chwilę zataczała nim młynki między palcami by w końcu przyłożyć jego końcówkę do czystej kartki papieru. Słowa połączyły się w pisane lekką ręką opowiadanie.


Mężczyzna w białym kitlu obficie poplamionym krwią ocalałych z pola bitwy chodził spiesznie między pacjentami starając się ogarnąć w jakiś sposób chaos pobitewnych ran. Rozplanował rozmieszczenie żołnierzy za kryteria biorąc ich stan. Sam teraz przebywał we wschodniej części sali wśród konających starając się odciągnąć jak największą ich ilość znad przepaści śmierci, lub choć ułatwić im zejście, by nie było zbyt bolesne.
Doświadczenie zdobyte we wcześniejszych wojnach i potyczkach nauczyło go skuteczności i systematyczności. Był chwilowo jedynie narzędziem do ratowania rannych, których imiona także przestawały się liczyć w takich chwilach.
- Doktorze! Doktorze! Znaleźliśmy generała i jego towarzysza!
Skończył zawiązywać opaskę uciskową na pozostałości po ręce młodzieńca, który znalazł się zbyt blisko wybuchającej miny i ruszył za nawoływaniami sióstr zakonnych, które w przedbitewny poranek przybyły z propozycją pomocy.
Już na pierwszy rzut oka stwierdził, iż stan towarzysza generała był poważniejszy, podczas gdy dowódca miał kilka powierzchownych ran i parę pogruchotanych kości.
- Sprowadźcie tu jeszcze doktora Yellowegena. Musi mi pomóc z tym młodszym.
Podczas gdy sanitariusze zajęli się generałem mężczyzna w białym kitlu zaczął tamować krwawienie z dwóch kikutów po nogach młodzieńca. Jego młody wygląd kazał mu sądzić, że to była jedna z pierwszych jego walk. Kiedy krwawienie zelżało podał rannemu silne środki przeciwbólowe. Jeśli przetrwa przypalanie ran, następne godziny zadecydują o jego przeżyciu.
Młodzieniec jęknął i otworzył oczy.
- Generał- zapytał lekarza.
- Żyje.
Chłopak westchnął i po kilku głębszych oddechach wróciły mu resztki świadomości, mimo płynących w jego żyłach środków przeciwbólowych.
- Nie boli.- powiedział charcząc jakby ze zdziwieniem. Lekarz w myślach stwierdził, że to szok pourazowy połączony ze znieczuleniem zrobiły swoje.
- Jeśli przeżyjesz zacznie.- odparł doktor z lichą nadzieją, że chłopaczyna przeżyje.
Młodzieniec uśmiechnął się.
- Uratowałem go.- rzekł i wyzionął ducha.
Mężczyzna w białym kitlu zasłonił puste oczy powiekami i zakrył prześcieradłem oblicze trupa. Ciężko westchnął zmęczony trudami dnia i pognał do reszty rannych. Po jakimś czasie wezwano go do uratowanego generała.
- Czy Nik przeżył?- zapytał go dowódca wojsk.
- Żołnierz, który cię osłonił zmarł godzinę temu. 
- Rozumiem. Wyprawimy mu pogrzeb ze wszystkimi honorami.- rzekł ze spuszczoną głową.
Lekarz nic nie odpowiedział. Podejrzewał, że generał myślał to samo co on. Nie ma czegoś takiego jak honorowa śmierć. Nie ma nic wzniosłego w ciele trawionym przez zgniliznę i robaki. Bohaterstwo tego nie zmieni. Śmierć jest ostatecznością, mimo otoczenia zawsze tą samą. Człowiek żyje, po czym coś to życie przerywa, a ciało w którym biło serce, pulsowała krew i wydzielały się hormony przestaje funkcjonować.
Lekarz wyrwał się na chwilę ze skupienia, które brało nad nim zawsze władzę gdy ratował życia żołnierzy. Nostalgicznym ruchem, powolnie starł pot z czoła i zabrał głos.
- Jeszcze rok temu śmierć była dla mnie zbiorem zapachów. Krew, ekskrementy, ropa i woń leków- ich mieszanka była wonią końca. Teraz generale Magrel już nawet nie zauważam tych zapachów. Przesiąknęły w moje ciało. Przyzwyczaiłem się. 
- Co starasz mi się przekazać, doktorze Firestein?- zapytał generał. 
- Radziłbym uważać, by i pan nie zobojętniał na te wonie. Jako, że dla mnie ich brak jest przydatny, tak w pańskiej roli może być jedynie zgubny dla towarzyszy.
Rzekłszy to doktor Firestein krótko skłonił głowę i ruszając w kierunku krzyków na powrót stał się tylko mężczyzną w białym kitlu, który ratował bezimiennych poszkodowanych.


Debora pozostawiła opowiadanie złożone na pół na arkuszu pozostawionym w jej biurku. Nie myśląc więcej o tych dwóch historiach wróciła do normalnego rytmu dnia. Była założycielką i przewodniczącą klubu Kolorowych Mimów, który mieścił w sobie dwanaście osób o różnie ulokowanych zainteresowaniach materią sztuki. Zapanowanie nad nimi było zajęciem na pełen etat, ale nie zamieniłaby żadnego z dni z nimi spędzonych na inny.